Kroki

     Pressed in Time Night Shadows E. Hopper

Adam szedł prosto przed siebie. Pewnie by c o ś zrobić. Pewnie c o ś ważnego. W sumie nasze życie to nic więcej jak chodzenie. Niezliczony ciąg kroków. X kroków w przód, aby do czegoś dojść. Y kroków w tył, aby przed czymś uciec. Ciąg z zawężoną perspektywą do celu, który ukazuje się dopiero w momencie jego osiągnięcia, a potem szybko znika, by otworzyć horyzont następnemu. Czasami ich wyniki rezonują gdzieś w naszym ciele. Zawsze chcesz powrócić do tego stanu rzeczy. Za wszelka cenę.  Głównie by przywrócić emocje, które jemu towarzyszyły. Z rzadka, co po niektórzy przywołują aurę, która towarzyszyła tym okolicznościom. Robimy to głownie z perspektywy, jak już czas gdzieś odejdzie. Odejdzie, by zostać przywołanym, choć mgliste, nieostre i błędne to przywołanie. Nigdy nie jesteśmy w trakcie. Wtedy jesteśmy pochłonięci. Zbyt pochłonięci, bo przed celem jest jego wizja. Świat jest zawężony do tego czegoś, a żyje się głownie po to, by to właśnie zrobić. Chodzenie, błądzenie, a może życie po prostu.
Od A do B. Od B do C. W ciągu. Bez przerwy. Odcinek obejmuje kolejne punkty, a punkty składają się na funkcję. Funkcja coś mówi. Niewiele, ale to już jakaś informacja dla tych, którzy próbują odczytać completely z ich paru kropek. Obok naszych, ślady czyiś kroków, które też dokądś zmierzają. Same pewnie nie wiedzą gdzie dokładnie, ale dokądś na pewno.  Bo przecież wszystko gdzieś dąży. Trudno pojąć piękno nieba z kreciej perspektywy. Przecież nikt nie wie gdzie prosta ma początek, a gdzie koniec.  Ich tylko nie widać w wycinku, na który patrzymy.

To w sumie opisywałoby życie Adama. Szedł przez życie. Chodził. Błądził. Gdy ludzie pytali mu się co robi, on przywoływał szereg czynność. Na przykład: szedł po coś albo w jakiejś sprawie. Zmierzał gdzieś albo skądś wracał. Gdzieś kroczył, ku czemuś, kierował się w stronę czegoś albo gdzieś podążał.
Cały czas coś. Bez przerwy. Tak jakby życie ograniczało się właśnie do tego, do załatwiania spraw.
Jakbyśmy byli tym chodzeniem do szkoły, a potem do pracy. Chodzeniem do apteki, lekarza, szpitala i na cmentarz; i do ciężarnej, szpitala i odwiedzić nowonarodzone szczęście, które wymyka się słowom. Na zakupy. Chodzeniem do urzędu i na pocztę, po dzieci z przedszkola i do rodziców na niedzielny obiad. Wyjściem do znajomych, powrotem do domu i leżeniem na kanapie. Jazdą pociągiem. Ale czy jesteśmy czymś innym?  Suma zdarzeń, która przypisuje sobie sens. Maski na wieszakach.

I choć Adam zwykle bezrefleksyjnie wypełniał kolejno obowiązki dnia codziennego, poświęcając się nim bez chwili wytchnienia, to tym razem zatrzymał się na chwilę. Stał na środku placu i nie wiedział dokąd szedł. Nie przyszło mu to do głowy, ale nie wiedział nawet dlaczego się zatrzymał.  Nie miał bladego pojęcia kim jest, co tutaj robi i gdzie idzie. Wiedział, że ma na sobie całkiem niezły garnitur, choć niezbyt wyszukany. W ręku teczkę. Na palcu obrączkę. To wszystko. To wszystko?
Stał na środku Placu Wolności w środku dnia. W środku roku, miesiąca, tygodnia i najprawdopodobniej życia. Po raz pierwszy od dawna, być może pierwszy raz, poczuł, jak drobne, ledwie wyczuwalne krople osiadają mu łagodnie na karku i odkrytych dłoniach. Nad placem ociężale wisiały ołowiane chmury, które zlewały się z betonowymi budynkami.  Z balkonów wyglądały jak klosz kopuły, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. W przepełnionym smogiem mieście poczuł zapach deszczu, który go równie interesował, co dziwił.

Spojrzał się dookoła, ale znajome jakby budynki niewiele mu mówiły. Niby znał te wszystkie niezgrabnie odnowione fasady, logotypy banków, nowoczesną fontannę, która nie pasowała do tej części miasta i wszystkie witryny. Wydawało mu się, że jest w tym miejscu, w którym miał być, jednak czuł niepewność, to dziwne uczucie w brzuchu i kolanach, które się odczuwa razem z dezorientacją. Garnitur, który dotychczas leżał na nim jak ulał, stał się niewygodny. Choć marynarka była trzykrotnie poddawana poprawkom krawieckim, by podkreślała atrybuty jego ciała i maskowała wady, zaczęła go nieco uwierać. Nie czuł się skrępowany. Raczej, gdyby mógł, użył by określenia „nieswój”. Tak jakby miara była zdejmowana z kogoś innego; jakby garnitur należał do kogoś innego. Ocierał kark jak gdyby miał za wąski kołnierz i zbyt spięty krawat. Przypomniał sobie, że na prawej ręce ma zegarek, więc lekko, ruchem łokcia, zadarł rękaw i automatycznie spojrzał na tarczę. Wskazówki miałby świadczyć o tym, że jest parę minut po dwunastej.
– Dwunasta – pomyślał, choć w sumie wypowiedział te słowa na głos – Tak, tak. Dwunasta. To chyba właśnie t e n czas.
Fakt, że dość długo stał pośrodku placu sprawił, że poczuł się niezręcznie. Odruchowo zaczesał grzywkę na prawą stronę i zastanawiał się, co ma zrobić. Mimo że nie odczuwał na sobie wzroku przechodniów, było mu głupio. Patrzył na nich i wiedział, że każdy z osobna gdzieś idzie. Wiedział, że ich pośpiech, niechlujnie stawiane kroki, rzucone przed siebie spojrzenie mają sens. Jakikolwiek, ale mają. A on stał. Tak bardzo w tym momencie nie pasował do reszty. Wiedział, że każdy z nich myśli wyłącznie o tym co ma do zrobienia. Każdy z nich marzy, aby na długiej liście rzeczy odhaczyć koleją i powiedzieć: „zrobione”. Wszyscy myślą o celu, do którego dążą. Nie zastanawiają się nad tym, że ów cel jest jedynie półśrodkiem. Punktem na prostej. Że za nim stoją kolejne. Że z tych właśnie celów składa się ich życie, które tkwi pomiędzy nimi. Trochę jak komendy potrzebne programom do funkcjonowania. Nakarmić psa, umyć zęby, zrobić obiad, zadzwonić do mamy, iść spać, wyprać ubranie, zaplanować wakacje. Zrobione skreślić, niepotrzebne też. Wiedział, że tak to wygląda. On nawet chciał, żeby to tak właśnie wyglądało. Zresztą co miałby robić pomiędzy, w wolnej chwili? Co ludzie robią w wolnej chwili? W ogóle czy ludzie coś robią?
– Nie, to nie ma sensu. – Odruchowo pocierając spięty kark, odgonił myśli, które stały się niewygodne i wrócił do tego, co ma ze sobą począć. W końcu coś trzeba ze sobą zrobić.

Niezauważenie dla Adama parę promieni przebiło się przez zachmurzone niebo. W między czasie nieco wilgotny od mżawki bruk zdążył oschnąć. Jeden z promieni osiadł mu przez chwilę na na szyi i poczuł przyjemne uderzenie ciepłą. Pomyślał, że te krople deszczu, to jednak pot.
– Zresztą przecież nie pada – podpowiadał mu głos w głowie.
Musiał zapomnieć o tym, co zdarzyło się przed momentem. Ta niepewność go męczyła. Poczuł, że mięśnie miał bardziej spięte niż zwykle, choć codzienna dawka stresu i tak nie pozwala na ich zbytnie rozluźnienie. Wytrącenie z rytmu w ciągu dnia źle działa na człowieka – powtarzali na cotygodniowych szkoleniach. Głos w głowie powoli wracał z krótkiego wygnania.

Wtem ujrzał mężczyznę w prochowcu i ciemnym garniturze z teczką w ręku. Zdawało mu się, że był nieco podobny do niego. Z jakiegoś powodu był przekonany, że zmierza on właśnie ku niemu. Nie wiedzieć czemu nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

– Czekałem na Pana – zdziwiło go, że te słowa wymsknęły mu się z ust, jakoś tak same z siebie.

 Wreszcie wiedział jak ma się zachować. Choć nie robił tego automatycznie jak zwykle.

– Dzień dobry. Nie traćmy czasu. – odpowiedział łagodnym tonem, który go uspokoił.
– To lubię – pomyślał – „Nie traćmy czasu.” No właśnie.

Choć, póki co, nie miał nic do stracenia…

•••

Leave a comment